Kliknij tutaj --> 🌘 niech się ludzie śmieją tekst

Play Sylwester Komorowski and discover followers on SoundCloud | Stream tracks, albums, playlists on desktop and mobile. niech się ludzie śmieją - Tekściory.pl – sprawdź tekst, tłumaczenie twojej ulubionej piosenki, obejrzyj teledysk. Listen to Niech się ludzie śmieją (Radio Edit) - Single by Mateusz Mijal on Apple Music. Stream songs including "Niech Się Ludzie Śmieją (Radio Edit)". Album · 2013 · 1 Song Niezwierzaj się leda komu, Niepuszczaj mnichów do dobrego mieszkania. I kapłanów się wystrzegaj, Raczej sama zawżdy letanije śpiewaj. A chceszli mię słuchać dalej, Moja Barbaro, nie szacuj dobrych ludzi. Zawżdy raczej szukaj zgody, Niech za cię skacze kto młotem dobrze robi. Możesz odpróć i te wzorki, Nie Poddaję Się. Aleksandra Dzwigała “Alex” Niech się ludzie śmieją (Radio Edit) - Single Mateusz Mijal Wkręceni Nie Ufaj Mi - Single Igor Herbut Site De Rencontres Gratuit Et Sérieux. Rozmowa dnia z reżyserem sylwestrem Chęcińskim • W niedzielę jest premiera Pana nowego filmu „Przybyli ułani”. To chyba wielka radość? – Zawsze czekam na przyjęcie filmu z dnia z reżyserem sylwestrem Chęcińskim• W niedzielę jest premiera Pana nowego filmu „Przybyli ułani”. To chyba wielka radość?– Zawsze czekam na przyjęcie filmu z napięciem. To wielki stres i ważne przeżycie. Kręcąc komedię, cyzeluje się każde słowo, każde ujęcie – żeby trafiło do widza, wywołało określone reakcje. To budzi niepokój. Człowiek niby wie, jak widz powinien zareagować, ale nie wie, czy zamiar się powiedzie. Tysiące mikroskopijnych zdarzeń w filmie składają się na to, że widzowie albo reagują śmiechem, albo nie. Oglądając film razem z pierwszymi widzami odbieram te recenzje na gorąco. Sprawdzam, czy dobrze pracowałem.• Mówi Pan o śmiechu, ale bohater, małomiasteczkowy sklepikarz, w pogoni za zyskiem zapomina o najważniejszych sprawach.– Bo też to jest gorzka komedia. Zaczyna się śmiechem, a kończy smutną refleksją. Dotyczy naszej mentalności. Bohaterowie mówią zabużańskim dialektem i to przypomina mi „Samych swoich”. Siłą rzeczy te dwa filmy odnoszą się do siebie. Kiedy kręciłem trylogię, choć opowiadałem w niej o dramatycznej sytuacji powojennych przymusowych migracji ludzi, mogłem pokazać ją pogodnie. Choć dramat nie dawał powodów do śmiechu, ale sprawdził się sposób opowiadania.• Tamci bohaterowie, choć mieli swoje wady, w gruncie rzeczy byli dobrzy. A współcześni?– Cena, którą płacimy w zabieganiu za codziennością, sprawami bytu, zostawia na nas ślad. Myślę o psychice człowieka, o tym, co się z nami stało przez 60 lat. • W niedzielę są Pana urodziny. To okazja do refleksji.– Refleksja jest jedna: że to już? Że to tyle? Przecież to było tak niedawno. Mogę się cieszyć z tego, że jeszcze się poruszam. W zeszłym roku nakręciłem film. Pierwszy po wielu latach. Miałem przerwę, bo nie mogłem znaleźć odpowiedniego scenariusza. Koledzy mówią, że to z lenistwa. Ten scenariusz przysłał mi Grzegorz Stefański, młody geodeta z Rzeszowszczyzny. Tekst mnie zainteresował. Stale mnie nagabywano, czy będzie jeszcze coś o Pawlakach. Kiedy przeczytałem ten tekst, zobaczyłem, że to mogą być wnukowie Kargulii Pawlaków. Interesujące byłoby dostrzec, co się z nimi stało przez ten czas, jakim przeobrażeniom uległa ich mentalność, co się w nich zmieniło. To było dla mnie zamknięcie kilkudziesięciu lat w przestrzeni między myśleniem z czasów „Samych swoich” i dziś. Nakręciliśmy „Przybyli ułani” po kilku latach, bo na początku Telewizja Polska nie była nim zainteresowana. Swego rodzaju puentę napisało życie: zadzwoniłem do Grzegorza z zaproszeniem na premierę, ale dowiedziałem się, że wyjechał na saksy do Szkocji.• Gdy myśli Pan o Wrocławiu...– Całe moje dorosłe, zawodowe życie było związane z Wrocławiem. Tu zaczynałem. Miasto w gruzach próbowało się odnaleźć, a ja próbowałem znaleźć się w życiu. Nie jest wielką sztuką dostrzec, że Wrocław jest piękny i z dnia na dzień się zmienia. Wielką historię miał teatr Grotowskiego, Pantomima Henryka Tomaszewskiego, Wytwórnia Filmów Fabularnych, w której powstało mnóstwo filmów oglądanych do dziś. Wytworzył się specyficzny klimat. Mam satysfakcję, że tutaj mieszkam i miło mi, że Wrocław i okolice były miejscem akcji moich ofertyMateriały promocyjne partnera Równy miesiąc minął od premiery radiowej nowego singla Mateusza Mijala z Jasła, który nosi tytuł „Niech się ludzie śmieją”. Utwór jednocześnie promuje płytę młodego artysty, która ukaże się jeszcze w tym roku. – To coś zupełnie innego. Postawiłem na to, aby była pozytywna, ale też łatwo wpadała w ucho. Sprawdza się znakomicie, gdyż ma chwytliwy refren. Mam nadzieję, że niedługo wiele osób będzie go znało – mówił dla Mateusz Mijal. Autorem tekstu do utworu jest Wojciech Łuszczykiewicz z zespołu Video, natomiast od strony muzycznej, utworem zajął się jaślanin. Teledysk był kręcony częściowo na jednej z chorwackich wysp, natomiast pozostałe zdjęcia zostały „dograne” w Polsce. Singiel został odsłuchany w portalu społecznościowym Youtube już ponad 440 tysięcy razy. – Ma wiele pozytywnych opinii, otrzymujemy wiele dobrych sygnałów, że utwór się podoba – dodaje artysta. Co Wy sądzicie o nowym utworze i teledysku jaślanina? Czekamy na komentarze! Przemysław Janas Back to top button Moja Kasiu, daj mi gębyBo mi się tak chce, danaCóż Ty, Maćku głupstwa gadasz Ludzie patrzą się, dana Ludzie patrzą się ...Samaś gęby ... miała Czyś Ty lubą czekaną? (?) ... lała Lecz tu patrzą się, danaLecz tu patrzą się Cóż Ci się tam, Kaśka, stało Chodź, uściskaj mnie, danaKiedy Ty tak jakoś brzydko Żeby choć nie było widno Popatrz, śmieją się, danaPopatrz, śmieją się ... niech się dzieje ... śmiejeCóż to znaczy ..., dana Niech Cię, Maćku, nie ... ... choć z całej siły Ale przydam się, danaAle przydam się (hahaha)Cóż Ci się tam, Kasiu, stało Chodź, uściskaj mnie, danaKiej się kryje (?) ...... siedzi blisko A ja przydam się, dana A ja przydam się Ten pan, chociaż sercu miły Ale ma za mało siły By uścisnąć Cię Co się będę z kiem całować Chodźmy lepiej potańcować Obertasa, oj dana Siarczystego, dana Hu, hu, hu! Przepisał Bartłomiej. Legenda: inc, incipit - incipit - z braku informacji o tytule pozostaje cytat, fragment tekstu z utworu abc (?) - text poprzedzający (?) jest mało czytelny (przepisywanie ze słuchu) abc ... def - text jest nieczytelny (przepisywanie ze słuchu) abc/def - text przed i po znaku / występuje zamiennie abc (abc) - wyraz lub zwrot wymagający opisu, komentarza (abc) - didaskalia lub głupie komentarze kierownika 24 lip, 07:00 Ten tekst przeczytasz w 14 minut Zagrał ponad 200 ligowych meczów w barwach Legii Warszawa między innymi w drużynach Jaroslava Vejvody, Andrzeja Strejlaua i Kazimierza Górskiego. Był kompanem tak nieprzeciętnych i niepokornych piłkarzy jak Kazimierz Deyna oraz Mirosław Okoński. — Nie oszukujmy się, najwięcej piją sportowcy i aktorzy. Nie wszyscy mają głowę do alkoholu, więc tacy muszą bardziej uważać. Na przykład ja wypiłem "ćwiartkę" i już pijany byłem. Znałem jednak takich, co pili dużo, a w parę godzin umieli się zregenerować – mówi w rozmowie z Przeglądem Sportowym Onet Waldemar Tumiński. Foto: Piotr Kucza / Legitymacja klubowa Waldemara Tumińskiego w Legii Warszawa Waldemar Tumiński to jeden z liczących się piłkarzy dawnej Legii, w której nie brakowało prawdziwych gwiazd polskiego futbolu. Niektórzy prowadzili barwne życie. Tumiński opowiada nam nie tylko o piłkarskich przygodach — Kaziu Deyna długo nie miał nawet prawa jazdy, a i tak jeździł. Szef klubu od czasu do czasu grzecznie go pytał: "Zrobiłeś już prawo jazdy? Zrób, wszyscy będziemy spokojniejsi". Na co Kaziu zawsze miał tę samą odpowiedź. "Nie zrobiłem. Nie mam czasu". I dalej prowadził bez prawka. Sam Edward Gierek podobno powiedział mu: "Panie Kazimierzu, jak będzie pan miał jakieś kłopoty, śmiało proszę dzwonić do mnie". To kto mu mógł podskoczyć? — opowiada – Wybrałem się do "Victorii" i pech chciał, że trafiłem na Kazimierza Górskiego, mojego trenera w Legii. Martwiłem się, co z tego będzie, ale on ucieszył się na mój widok. "Chodź, napijemy się po jednym". "Panie trenerze, ja nie piję". "Nie opowiadaj. Wiem, że pijesz". Uśmiechnęliśmy się, usiedliśmy, wypiliśmy. "Trenerze, to ja zapłacę". "Nie, ja zapłacę. Tu drogo, a ja mam pięćdziesiąt procent zniżki". Taki był pan Kazimierz... — Matka zapłaciła komu trzeba dwa "tysiaki" i miałem wpisane w papierach, że jestem niezdolny do służby wojskowej. Byłem młodym piłkarzem, więc jakiś podejrzliwy ważny oficer moją rzekomą niezdolnością się zainteresował. "Jak to, na okrągło gra w piłkę, ma końskie zdrowie, ale do wojska się nie nadaje?" No i szybciutko znowu się nadawałem — opowiada Tumiński w swojej karierze ma również epizod w USA. – Nie pasowało mi tam życie. Mieliśmy pracować i przy okazji grać w piłkę. O, Adam Nawałka też był i zasuwał z nami. Nasza ekipa przycinała gałęzie drzew, żeby nie dotykała linii telefonicznych. Roboty nie miałem ciężkiej. Zwykle to tylko stałem i patrzyłem, trudno się było zmęczyć – przyznaje. Więcej takich historii znajdziesz na stronie głównej *** >> Artykuł pochodzi z "PS Historia", dodatku do "Przeglądu Sportowego", który ukazuje się co czwartek. Tutaj przeczytasz więcej niesamowitych historii<< *** Twardy, wytrzymały, bezkompromisowy, a jak trzeba, to brutalny – tak najkrócej kibice charakteryzowali najważniejsze boiskowe przymioty Tumińskiego. Rywale wiedzieli, że nie ma z nim żartów, bo dla zadziornego chłopaka z Grodziska Mazowieckiego futbol był prostą grą, bez piętrowych konstrukcji taktyczno-filozoficznych. Zwyczajnie wyznawał zasadę, że lepszy jest ten, kto szybszy, waleczniejszy, bardziej zawzięty. Bo jeżeli brakuje trochę techniki, daje się to nadrobić innymi walorami. BMW na zakazie Tumiński miał mocne wejście do Legii, bo jego towarzystwo szybko polubił Kazimierz Deyna, a to wiele znaczyło. Niezrównany as drużyny z Łazienkowskiej kolegów co prawda miał wielu i to nie tylko w Legii, ale prawdziwych kumpli można policzyć na palcach jednej ręki – takich jak Tadeusz Nowak, Władysław Dąbrowski, zwłaszcza już w "amerykańskich" czasach Franciszek Smuda i Adam Topolski, no i Tumiński. – Byłem od Kazia młodszy, dopiero dostałem się do Legii, a on miał już na koncie złoty medal olimpijski razem z tytułem króla strzelców, jednym z bohaterów niesamowitego meczu na Wembley (1:1), a za chwilę wracał z RFN jako wielki lider trzeciej drużyny świata. No i był gwiazdą na Łazienkowskiej. Co tam gwiazdą. Żywą legendą! Wszyscy obchodzili się z nim jak z jajkiem. Po mundialu za preferencyjną cenę kupił BMW, bo właścicielom marki też zależało, by za kierownicą zasiadał taki mistrz. Pojechaliśmy tą beemwicą odwiedzić Tadka Nowaka, a na Puławskiej w pobliżu sklepu był zakaz parkowania. Milicjanci bezlitośnie wyłapywali nieszczęśników i wlepiali im mandaty. Gdy zobaczyli charakterystyczne auto Deyny, odwrócili głowy. Nawet nie podeszli, udawali, że nagle coś innego bardzo ich zainteresowało — przyznaje. — Zresztą Kaziu długo nie miał nawet prawa jazdy, a i tak jeździł. Szef klubu od czasu do czasu grzecznie go pytał: "Zrobiłeś już prawo jazdy? Zrób, wszyscy będziemy spokojniejsi". Na co Kaziu zawsze miał tę samą odpowiedź. "Nie zrobiłem. Nie mam czasu". I dalej prowadził bez prawka. Sam Edward Gierek po tych wielkich sukcesach kadry podobno powiedział mu: "Panie Kazimierzu, jak będzie pan miał jakieś kłopoty, śmiało proszę dzwonić do mnie". To kto mu mógł podskoczyć? – wspomina Tumiński. Zobacz także: Szpieg, który pokochał futbol Skoczmy na obiad Deyna z jakichś powodów uznał, że młody piłkarz będzie dla niego idealnym kompanem. – Zaczynałem trenować i grać z pierwszą drużyną. Wychodziłem z szatni, jako jeden z pierwszych, kiedy powoli przebierający się Kaziu zawołał przy wszystkich: "Zaczekaj chwilę na mnie, mam do ciebie sprawę". Minęło parę minut. "Chodź, skoczymy razem na obiad". I szybko tak się porobiło, że "sprawę" miał do mnie niemal codziennie. Siadaliśmy w knajpie, gadaliśmy, śmialiśmy się, byliśmy młodzi, więc nic dziwnego, że dziewczyny też nam się podobały. Zwłaszcza w tych pierwszych miesiącach było to dla mnie wielkie wyróżnienie. Siedziałem przy stoliku z wybitnym piłkarzem, jednym z najlepszych na świecie, więc wszyscy na nas łypali oczami, coś w kółko z uznaniem szeptali, trudno było tego nie zauważyć. Cieszyłem się, że mam takiego kumpla – opowiada Tumiński. 15 dolarów za zwycięstwo Deyna był sławny, a w obecnych czasach byłby też pewnie bajecznie bogaty. – Dzisiaj przeciętni grajkowie zarabiają fortunę. A wtedy Kaziu opowiadał, że za trzecie miejsce na mistrzostwach świata piłkarze dostali mniejszą kasę niż Australijczycy za jeden występ, choć nie wygrali żadnego meczu. Jechaliśmy z Legią za granicę, to za zwycięstwo dostawaliśmy po piętnaście dolarów, a za remis po siedem i pół. Człowiek żałował na coca-colę wydać, bo trzeba było aż dolara zapłacić — wspomina. — Kiedyś byłem z młodzieżówką we Francji i w sklepie odzieżowym chciałem kupić sobie golf. Luksusowy zakup, co? Tylko że kieszonkowe dla nas wynosiło osiem dolarów, a najtańszy golf był za 10. Musiałem od chłopaków pożyczyć dwa dolary, bo koniecznie chciałem wrócić z tym golfem, choć samym graniem nie dało się na niego zarobić. Jak piłkarze z dzisiejszej polskiej młodzieżówki to słyszą, pewnie się śmieją, a przecież nie byliśmy gorsi od nich. No i w dzisiejszej Legii też widuję grajków, którzy za bardzo pojęcia nie mają o dobrym futbolu, a zarabiają pewnie po 30 tys. euro. Przestałem chodzić na Łazienkowską, bo aż przykro patrzeć. Czasem tylko, jak w telewizji mecz Legii pokażą, rzucę okiem, a i to nie zawsze. Siedemnaście porażek w ostatnim sezonie! Jak im nie wstyd tyle zarabiać za takie granie – chyba naprawdę szczerze się dziwi — dodaje. Zobacz także: Strzelił najważniejszego gola w historii polskiej piłki. "Chyba powinni wiedzieć, jak się nazywam" Gwardia kusiła Do Legii Tumiński przyszedł niby klasycznie, w ramach zasadniczej służby wojskowej. Ale wcale nie była to prosta droga. – Z Pogoni Grodzisk na rok przeniosłem się do Znicza Pruszków, w którym trenerem był Ryszard Kulesza. A jego najbliższym współpracownikiem Tadeusz Szymczak, brat Ryszarda, mistrza olimpijskiego z Monachium, który grał w Gwardii Warszawa. Nic dziwnego, że drugi trener namawiał mnie, żebym przeniósł się na Racławicką. Poważnie brałem to pod uwagę, bo wiedziałem, że armia nie da mi spokoju. Wcześniej matka zapłaciła komu trzeba dwa "tysiaki" i miałem wpisane w papierach, że jestem niezdolny do służby wojskowej. Byłem młodym piłkarzem, więc jakiś podejrzliwy ważny oficer moją rzekomą niezdolnością się zainteresował. "Jak to, na okrągło gra w piłkę, ma końskie zdrowie, ale do wojska się nie nadaje?"No i szybciutko znowu się nadawałem – opowiada. Ostatecznie wybrał Legię, przekonali go koledzy z Grodziska, Andrzej Szczepański oraz Władysław Dąbrowski, który później przez kilka ładnych sezonów grał z nim w CWKS. Vejvoda docenił Najpierw trafił do regularnej jednostki w Ciechanowie, a po przysiędze do ośrodka wojskowego na Legii. Był w zespole rezerw, tam miał pokazać, na co go stać. – W drugiej drużynie było ponad pięćdziesięciu chłopa. Myślę sobie "Boże święty, gdzie ja jestem? Nie mam żadnych szans, żeby się przebić". Obawy były słuszne, ale na szczęście trener Jaroslav Vejvoda jak tylko miał czas, nawet na treningi rezerw chodził popatrzeć. No i jakimś cudem mnie wypatrzył. W Pruszkowie grałem w pomocy, ale Vejvoda po tych oględzinach zawyrokował, że ten Tumiński to obrońca jest przecież, a nie pomocnik. Zacząłem w tej drugiej Legii grać w obronie – tłumaczy. Miesiące mijały, mecze w rezerwach do siebie podobne, treningi też. Ale po jednym wydarzyło się coś niespodziewanego. Zawołał go kierownik drużyny. "Przebieraj się w cywilne ciuchy. Pojedziesz z pierwszą drużyną na mecz do Zabrza, usiądziesz na ławce. – Nie wierzyłem swojemu szczęściu. Dość, że mecz w ekstraklasie, to jeszcze z tak renomowanym rywalem! Ledwo ruszyłem w drogę, a już nie mogłem się doczekać, aż wrócę do domu i będę mógł się wszystkim pochwalić, że siedziałem na ławce w meczu z Górnikiem! Zobacz także: Walizka dolarów, FBI i status gwiazdy w USA. Oto Polak, który wykiwał KGB Obrażony na trenera Na boisku pierwszy mecz Tumiński spędził w 1/8 finału Pucharu Polski z II-ligowym Widzewem (1:0), w listopadzie 1973 r., ale debiut w ekstraklasie nastąpił wiosną następnego roku. – Graliśmy w Rybniku. W pierwszej połowie Feliks Niedziółka i Gerard Pawlik zderzyli się głowami, obaj musieli opuścić boisko. Vejvoda do mnie: wchodzisz, szybko! Nie miałem czasu nawet o tym pomyśleć. Żaden nasz wielki mecz to nie był, ROW wygrał 1:0, ja też niczym się nie wyróżniłem – przyznaje. To był jednak dla niego moment przełomowy, bo Niedziółka wciąż nie nadawał się do gry. – Vejvoda dołożył mi na stoperze grającego wcześniej w pomocy Leszka Ćmikiewicza jako bardziej doświadczonego, a na ławce posadził też Andrzeja Zygmunta. Media zaczęły oceniać, że duet Tumiński – Ćmikiewicz wygląda lepiej niż Niedziółka – Zygmunt i rzeczywiście już tak zostało – dodaje. 21-latek zagrał kilka fajnych meczów i poczuł się mocno. Zbyt mocno. Vejvoda uważnie obserwował, jak awansowany do pierwszej drużyny młokos się zachowuje, wyciągał wnioski i szybko reagował. – Któryś z kolei ligowy mecz, trener podaje skład i mojego nazwiska brakuje w jedenastce. Nie ma żadnej pomyłki, bo za chwilę słyszę, że jestem wśród rezerwowych. A więc znowu wielkie zaskoczenie, lecz tym razem dla mnie bardzo przykre. Byłem strasznie rozczarowany. Do tego stopnia, że obraziłem się na trenera. Całkiem zwyczajnie – przestałem się do niego odzywać, unikałem go. Na szczęście trener lubił takich zawziętych chłopaków. W końcówce sezonu znowu na mnie stawiał — opowiada. Zobacz także: Skandal po latach. Polska gwiazda zniszczona przez żonę?! Oto szczegóły Pierwszy w cywilu Zawziętość Tumińskiego różnie się objawiała. Na przykład w tym, że zupełnie wbrew panującej modzie, po zakończonej służbie wojskowej, mimo że został w Legii, nie chciał iść na "zawodowego" żołnierza. – Bałem się, że gdy sportowo mi coś nie wyjdzie, albo w jakiejś sprawie klub zechce mnie złamać, jako żołnierz będę bez szans. Wyślą mnie do jednostki na kraniec Polski, no bo rozkaz to rozkaz, nie ma marudzenia. Albo będę skazany na grę w innym wojskowym klubie, który wymyśli mi Legia. Nie chciałem aż tak się uzależniać, więc uznałem, że w cywilu będzie mi lepiej – argumentuje. Prawdziwym żołnierzem był tylko do przysięgi. A potem oddelegowano go do gry w piłkę ku chwale wojskowego klubu. Mimo to pewna etykieta obowiązywała: w sytuacjach oficjalnych rekruci musieli pokazywać się w mundurze. Do klubu, na trening – też w mundurze i dopiero w szatni wskakiwało się w sportowy strój. Kończyły się zajęcia i nie było zmiłuj, zimno czy ciepło, znowu należało założyć żołnierski uniform. – Wybawił nas od tego nieoceniony Kaziu Deyna. Kiedyś nie wytrzymał i bardzo stanowczo powiedział do trenera: "Panie, niech młodzi nie przychodzą tutaj w tych spoconych mundurach i butach, bo już oddychać nie ma czym". No i zaczęliśmy przychodzić po cywilnemu. Wdepnął na minę Dopiero teraz zdaje mu się, że chyba źle wykombinował z tym wyjściem z wojska. – Po iluś tam latach miałbym prawo do mundurowej emerytury, spokojniej by mi się teraz żyło. Do tych przywilejów emerytalnych nie miałem szczęścia, bo na świadczenie olimpijskie też się nie załapałem – zwraca uwagę. — Wszyscy polscy medaliści igrzysk dostają tak zwaną emeryturę olimpijską. Tumiński był w kadrze, która po złocie w Monachium i srebrze w Montrealu liczyła, że stanie także na podium w Moskwie. Może i tak by było, gdyby na igrzyska w 1980 r. Biało-Czerwoni pojechali. Odpadli jednak w eliminacjach. Decydowała porażka 0:1 w Warszawie z Czechosłowacją, zresztą późniejszym mistrzem olimpijskim. Polaków w grupie czekały jeszcze dwa spotkania z Węgrami, ale jako że przegrali wcześniej już w Pradze (0:1), więc porażka w rewanżu pozbawiała ich wszelkich złudzeń bez czekania na mecze z Madziarami. Tumiński był podstawowym graczem zespołu Edmunda Zientary. – Wdepnąłem na minę, bo Adam Topolski złapał kontuzję i trener powiedział, że w tym warszawskim meczu o wszystko mam grać na prawej obronie, dla mnie zupełnie nietypowej. Mogłem się nie zgodzić, ale lojalnie się zgodziłem i potem lament, że bramkę straciliśmy z mojej winy, bo "mój" piłkarz strzelił. Ladislav Vizek faktycznie ładnie pierdyknął, ale ile mieliśmy okazji, żeby też trafić, to szkoda gadać. Dziennikarze na mnie się rzucili, bo tak im było najłatwiej. Nie miałem z nimi dobrych relacji, nie umawiałem się na wódkę, niewylewny w rozmowach byłem, w ogóle nie lubiłem stawać do wywiadów, więc pojechali ze mną bez skrupułów, jakbym Polsce igrzyska zabrał – wspomina. Powiedzmy, że zapomniał – A w Legii grałem i na środku obrony, i na boku, prawym albo lewym, jak paląca potrzeba przychodziła. Człowiek był od czarnej roboty. Prawda taka, że trzeba było też za Kazia Deynę w defensywie harować, bo przecież on rzadko kiedy wracał, do większych rzeczy go stworzono. Trochę zdrowia za niego na boisku musiało się zostawić, no ale każdy by chciał mieć takiego piłkarza na połowie rywala. A zdarzyło się, że i na środku napadu zagrałem. Oczywiście z powodu Kazia. Graliśmy chyba we Wrocławiu, on w ogóle nie pojechał na mecz. Dlaczego? Powiedzmy, że zapomniał. Cały on. Trener mówi: "W takim razie na pozycji Deyny zagra Tumiński". Aż jęknąłem, przecież nie moja specjalność, ale na szczęście jako siedemnastolatek tak grałem, więc jakoś ten jeden raz sobie poradziłem, nawet gola mogłem strzelić, na samym początku. Miałem wrażenie, że Kaziu chyba doceniał to moje poświęcenie i jeszcze więcej czasu spędzaliśmy razem – relacjonuje piłkarz z Grodziska Mazowieckiego. Fiknij pan do Gortata Uściśla przy tym, że w Legii trzymał się w mocnej i serdecznej grupie nie tylko z piłkarzami, bo na przykład też z pięściarzami. – Bardzo lubiłem towarzystwo Janusza Gortata. Kiedyś wybraliśmy się razem do lokalu, "Mundek" Okoński też z nami był. Sympatycznie działo się do momentu, aż wystartował do nas wypity zomowiec, oficer nawet. Z tego powodu czuł się mocno i uparł się, że nam popsuje wieczór. Za wszelką cenę chciał na nas zrobić wrażenie, zaznaczał, że nawet syna Jaroszewicza aresztował, jak trzeba było. Wtedy Mundek błysnął refleksem. "Taki z pana kozak? To fiknij pan do Janka Gortata". Wszechmocny zomowiec przeliczył się z siłami, bo akurat Janek Gortat był nie tylko mistrzem pięści i w związku z tym raczej mało strachliwym człowiekiem, to jeszcze miał świetne kontakty z wojskową "górą". Namolny gość szybko się zorientował, że trzeba grzecznie przeprosić za zamieszanie – śmieje się Tumiński. Razem z Mundkiem Wspomniany Mirosław Okoński, którego koledzy nazywali Mundkiem, to drugi obok Deyny genialny piłkarz o wyjątkowym zamiłowaniu do rozrywkowego życia. On też lubił towarzystwo Tumińskiego, który jednak dostrzegał wady tej relacji. – Mundek to znakomity kompan, ale ja miałem przez niego tylko problemy. Gdy szliśmy na trening razem, wszyscy na nas podejrzliwe patrzyli, czy również razem wcześniej nie zabalowaliśmy. Ludzie myśleli, że go wyciągam na imprezy. A on, choć miał swoje mieszkanie, to lubił mieszkać u mnie. Parę razy już nie prosiłem, ale nakazywałem: pakuj się i idź mieszkać do siebie, bo same kłopoty z tego naszego wspólnego siedzenia się biorą. Rzeczywiście szedł sobie, a następnego dnia o siódmej rano znowu już stał pod drzwiami. Siły do niego nie miałem. I trzeba przyznać, że bardzo szybko umiał się zregenerować nawet po bardzo ciężkiej nocy. Dwie-trzy godziny się przespał i ruszał na trening. Kaziu zresztą to samo – opowiada. Victoria z Górskim W kwestii alkoholu Tumiński ma ciekawe spostrzeżenie. – Nie oszukujmy się, najwięcej piją sportowcy i aktorzy. Możemy opowiadać, że jest inaczej, ale jaki to ma sens. Inna sprawa, że nie wszyscy mają głowę do alkoholu, więc tacy muszą bardziej uważać. Ja wypiłem "ćwiartkę" i już pijany byłem. Wojsko kończyłem, miałem 21 lat i na zakończenie służby była pożegnalna flaszka na dwóch, znaczy ćwiartka na jednego. I dla mnie więcej nie było trzeba, bo i tak potem autobus obrzygałem, w pociągu zasnąłem tak mocno, że nie mogli się mnie dobudzić, a jak do domu dotarłem, podobno byłem blady jak ściana. Tak reaguje organizm nieprzyzwyczajony do alkoholu, już po ćwiartce swoje trzeba było wycierpieć. A człowiek bardziej wprawiony wypocił się, wykąpał i znowu był gotowy do działania... Trenerzy dobrze wiedzieli o tych piłkarskich zwyczajach, stosowali metodę kija i marchewki, pewnie w zależności od sytuacji i na kogo trafiło. Świetnym psychologiem był Kazimierz Górski, który na początku lat 80., już po wielkich trenerskich sukcesach, prowadził Legię. – Wybrałem się do "Victorii" i pech chciał, że trafiłem na trenera Górskiego. Martwiłem się, co z tego będzie, ale on ucieszył się na mój widok. "Chodź, napijemy się po jednym". "Panie trenerze, ja nie piję". "Nie opowiadaj. Wiem, że pijesz". Uśmiechnęliśmy się, usiedliśmy, wypiliśmy. "Trenerze, to ja zapłacę". "Nie, ja zapłacę. Tu drogo, a ja mam pięćdziesiąt procent zniżki". Taki był pan Kazimierz... Cuda w Belgii Górski był ostatnim trenerem Tumińskiego w Legii. Gdy nastał Jerzy Kopa, zaprowadził nowe porządki – skreślił też Krzysztofa Adamczyka, Henryka Miłoszewicza, Janusza Barana i Tumińskiego też. Wyjechał do Belgii. – Trafiłem do Royal Francs Borains, w tamtejszej w czwartej lidze. Myślałem, że sportowo już nic nie zwojuję, że to tylko okazja do zarobku, bo Zachód to jednak Zachód, pieniądze inne niż w Polsce. A jednak w 1986 r. przeżyłem przygodę. Dotarliśmy do półfinału Pucharu Belgii. Cuda! Byliśmy gorsi dopiero od Cercle Brugge. O naszym wyczynie do dzisiaj tam pamiętają – mówi Tumiński, zaznaczając, że za wyniki jego klubu odpowiadali Polacy: prezydentem był urodzony w Belgii syn polskich imigrantów Jean Zarzecki, a drużynę prowadził Kazimierz Jagiełło (po latach miał epizod jak dyrektor sportowy Polonii Warszawa Józefa Wojciechowskiego). Zarzecki chętnie ściągał do klubu polskich piłkarzy; w jego drużynie występowali też inni byli legioniści – Bogdan Kwapisz i Krzysztof Lasoń. Wcześniej był w niej również wspomniany Janusz Baran. Tumiński grał potem także w Royale Union Saint-Gilloise, który przed drugą wojną światową 11 razy był mistrzem kraju, a w minionym sezonie zajął drugie miejsce (grał w nim Kacper Kozłowski). Za czasów Tumińskiego zespół występował jednak w trzeciej lidze. Zapach nóg Zawitał również do Stanów Zjednoczonych, ale uważa to za błąd. Źle się tam czuł, szybko wrócił. – Stany fajnie wyglądają na hollywoodzkich filmach. Nie pasowało mi tam życie. I w ogóle za daleko. Mieliśmy pracować i przy okazji grać w piłkę. O, Adam Nawałka też był i zasuwał z nami. Nasza ekipa przycinała gałęzie drzew, żeby nie dotykała linii telefonicznych. Jeżeli mam bym szczery, to roboty nie miałem ciężkiej. Zwykle to tylko stałem i patrzyłem, trudno się było zmęczyć – mówi wprost. W klubie Polish-American Eagles grało wielu Polaków, Tumiński najbardziej zapamiętał Romana Wachełkę, który wcześniej występował w Bałtyku Gdynia, Zdzisława Sodomę z Gwardii Warszawa, Andrzeja Wierzbickiego z Pogoni Szczecin. – Pokłóciłem się z właścicielem, w sumie o głupoty. Czasami iskra może zapalić wielki ogień. Wziąłem do grania na hali od niego buty, a on z pretensjami, że mi nogi śmierdzą. Ja na to, że nie przyleciałem pachnieć, ani w piekarni robić, tylko grać i pracować. Od słowa do słowa, aż powiedziałem mu, że w takim razie do widzenia. Miałem powrotny bilet lotniczy do Europy otwarty przez pół roku, to skorzystałem – wyjaśnia. Pograł jeszcze w Belgii i już do dzisiaj żyje w Polsce, w Warszawie, w małym mieszkaniu, które kiedyś dostał od Legii. Łatwiej się burzy – A w Belgii też się kiedyś z ważnym człowiekiem ściąłem, bo z Jeanem Zarzeckim, o którym już była mowa. Nie pozwolił mi pracować przy rozbiórce budynku, bo choć fachowcem nie byłem, to zdawało mi się, że dam radę, bo burzyć łatwiej niż budować. Zarzecki jednak powiedział, że jeżeli gdzieś dorabiam sobie oprócz grania, obetnie mi z piłkarskiej pensji 100 dol. Nie chodziło tyle o pieniądze, co w ogóle o samo obcięcie kasy, przecież nic złego nie zrobiłem. Uniosłem się i powiedziałem, że w takim razie w ogóle nie będę grał. Tak sobie teraz myślę, że zbyt impulsywny w życiu bywałem, a nieraz chyba jednak mogłem odpuścić – przyznaje Waldemar Tumiński. Data utworzenia: 24 lipca 2022 07:00 To również cię zainteresuje Masz ciekawy temat? Napisz do nas list! Chcesz, żebyśmy opisali Twoją historię albo zajęli się jakimś problemem? Masz ciekawy temat? Napisz do nas! Listy od czytelników już wielokrotnie nas zainspirowały, a na ich podstawie powstały liczne teksty. Wiele listów publikujemy w całości. Znajdziecie je tutaj. Dziękujemy za wysłanie interpretacji Nasi najlepsi redaktorzy przejrzą jej treść, gdy tylko będzie to możliwe. Status swojej interpretacji możesz obserwować na stronie swojego profilu. Dodaj interpretację Jeśli wiesz o czym śpiewa wykonawca, potrafisz czytać "między wierszami" i znasz historię tego utworu, możesz dodać interpretację tekstu. Po sprawdzeniu przez naszych redaktorów, dodamy ją jako oficjalną interpretację utworu! Wyślij Niestety coś poszło nie tak, spróbuj później. Treść interpretacji musi być wypełniona. Tekst piosenki jest najpewniej opowieścią o spełnianiu marzeń, o potrzebie realizacji swoich snów i pragnień. Artyści łączą tu siły by opowiedzieć o tym, co dla nich ważne - odważnym parciu przed siebie, bez strachu i ograniczeń. Idą pod prąd i nie przejmują się opiniami innych ludzi. Bo ważne jest to, czego naprawdę pragną, co dla nich samych jest najlepsze. "Nieboskłon" to miejsce, do którego chcą dotrzeć - unieść się jak najwyżej, tam, gdzie nie dosięgną ich złe spojrzenia. Odnoszą się tutaj między wierszami do powiedzenia "sky is the limit", które oznacza możliwość osiągnięcia wszystkiego, co tylko się nam zamarzy. Ciężka praca, cierpliwość i wytrwałość są w stanie doprowadzić nas do wszystkiego. Piosenka jest opowieścią o życiu z jego całą kruchością i niepewnością. Stąd jest tylko kawałek do wieczności, jak mówią artyści. Nasza egzystencja w każdej chwili może zostać przerwana, odebrana nam. Dlatego musimy korzystać z życia tu i teraz. Żyć z całych sił i dążyć do realizacji marzeń, do spełnienia. Tylko ten odnajdziemy sens. Wyślij Niestety coś poszło nie tak, spróbuj później. Treść poprawki musi być wypełniona. Dziękujemy za wysłanie poprawki.

niech się ludzie śmieją tekst